Z wielką radością melduję się po kolejnej edycji Open’er Festival. Zaraz po powrocie z Gdyni, wciąż wielce podekscytowany, zanim jeszcze wytrzepałem piasek z butów, gdy w mojej głowie wciąż wybrzmiewała muzyka, ruszyłem do Laboratorium, aby specjalnie dla Was przygotować festiwalowy raport. Pracowałem bez wytchnienia dniami i nocami nad niezwykle wnikliwym, analitycznym, racjonalnym, popartym badaniami podsumowaniem stworzonym w oparciu o ekspertyzy największych autorytetów świata nauki. A więc oto jest: PIĘĆ NAJWSPANIALSZYCH GITAROWYCH MOMENTÓW OPENERA 2016:
5. ZBIGNIEW WODECKI with MITCH & MITCH Orchestra and Choir
Jeśli po przeczytaniu zapowiedzi o koncercie Wodeckiego na głównej scenie festiwalu nasuwało się komuś pytanie: „dlaczego”, mam około 126 argumentów przemawiających za tym pomysłem. Mógłbym od razu je wymienić, ale dużo łatwiej jest napisać: „dlaczego nie”. Piosenki Wodeckiego wydane po raz pierwszy w 1976 roku są ciepłe, czarujące i wręcz idealne na początek dnia. Micze przygrywają mu wręcz genialnie, więc jeśli zapowiedzieli już koncert w Twoim mieście, to bierz babcię i pokaż jej przy jakiej muzyce bawi się dzisiejsza młodzież!!!
4. THE LAST SHADOW PUPPETS
Okey, może prezentują się na scenie jak słabo opłacana kapela na wegańskim weselu, może poziom kontaktu z publicznością sugeruje, że w referendum zagłosowali za Brexitem, ale z zamkniętymi oczami koncert był na znakomitym poziomie. Miles i Alex dają słuchaczom wszystko to, czego zwykle oczekuje się po Brytyjskich kapelach. Głośniki trzeszczały, spod strun sypały się iskry i to jest to, za co ich kocham.
3. KURT VILE & THE VIOLATORS
To cudowne, że na tak dużym festiwalu, jakim jest Open’er, wciąż można trafić na koncert o tak przyjemnie kameralnym klimacie. Każdy z czterdziestu ośmiu fanów zgromadzonych w tym spokojnym barze zwanym Alter Stage mógł spojrzeć w oczy Kurtowi i jego kolegom. Niespiesznie, bez stosowania tanich koncertowych zagrywek na wywołanie aplauzu, zdobyli serca słuchaczy pięknymi melodiami pozostawiając nas w przekonaniu, że najważniejsza jest muzyka.
2. SIGUR ROS
Najbardziej spektakularne rzeczy wydarzyły się niedługo później na MainStage’u. W ten chłodny piątkowy wieczór publiczność rozgrzał triumfalnie powracający James Murphy. Jego LCD Soundsystem porwało Openerowiczów do tańca ładując nas pozytywną energią. Ale to, co zdarzyło się później, gdy na scenie pojawili się Sigur Rós, było tak znakomite, że da się opisać jedynie przy użyciu przesadnych metafor. Słuchając Islandczyków miałem wrażenie, że gejzer wypełniony dźwiękiem i światłem eksplodował centymetr ode mnie wdzierając się falą muzyki przez uszy prosto do serca. Jónsi, Georg i Orri zabrali słuchaczy w niezwykłą podróż, gdzieś w okolice najjaśniejszych gwiazd naszej galaktyki. Zespół znany z niezwykłej atmosfery roztaczającej się wokół ich muzyki potrafił mnie zaskoczyć i wprawić w osłupienie do tego stopnia, że aż chciało mi się po koncercie przyklęknąć przed sceną oddając Islandzkim bogom dźwięku należną im cześć.
1. RED HOT CHILI PEPPERS
Genialnie jest zobaczyć legendy w legendarnej formie! Było Red. Było Hot. Było zdecydowanie Chili Peppers! Od pierwszej improwizacji poprzedzającej Can’t Stop aż do ostatnich dźwięków koncertu Papryczki roznieciły na scenie pożar, który płonął tak samo, gdy Red Hoci grali wielkie hity ostatnich lat: Dani California, Snow ((Hey Oh)), jak i kawałki z najnowszej płyty: We Turn Red, Dark Necessities, Go Robot. Naprawdę gorąco zrobiło się, gdy zabrzmiało Nobody Weird Like Me z albumu Mother’s Milk. Tłum fanów szalał przy klasykach: Otherside, Californication, Around The World, a szaleństwo osiągnęło apogeum, gdy zespół na wielki finał zagrał By The Way. Wszystkim oczywiście było mało, więc Red Hoci powrócili jeszcze raz na scenę. Najpierw Josh Klinghoffer solo odegrał Warszawę Davida Bowie, potem zabrzmiało The Getaway a na pożegnanie Give It Away wycisnęło z fanów ostatnie pokłady energii. Na dwie godziny tego czwartkowego wieczoru Flea, Josh, Anthony i Chad przejęli kontrolę nad kilkudziesięciotysięcznym tłumem i razem płynęliśmy na kosmicznej fali muzycznego zjednoczenia. Genialne solówki Josha Klinghoffera potwierdziły, że jego miejsce w zespole jest tak słuszne i oczywiste jak fakt, że Flea jednym uderzeniem basu potrafi wywołać zbiorową ekstazę i wybuch nieopanowanej radości. A jakby ktoś się pytał, to Love is the answer!